Wpadam na kogoś i przepraszam, chcę biec dalej,
ale on mnie powstrzymuje i pyta, co się stało, dlaczego uciekam, a ja płaczę i
płaczę, nie jestem w stanie przestać. Obejmuje mnie silnym ramieniem i prowadzi
w stronę samochodu. Zaczynam się wyrywać i krzyczeć, zwracam na siebie uwagę
innych ludzi, a on głaszcze mnie uspokajająco po głowie i mówi, że nikt nie
zrobi mi krzywdy. Pomaga mi wsiąść do auta, zapina pas, po czym siada po
stronie kierowcy i łapie mnie za rękę.
- Już nie musisz się bać.
Jego głos jest spokojny i wierzę mu. Rozklejam
się, gdy tylko rusza z miejsca, bo wiem, że zabierze mnie gdzieś daleko stąd i
nigdy więcej nie będę musiała tu wrócić. On ciągle się odzywa. Mówi, że ma na
imię Ross, że pracuje jako pielęgniarz w miejskim szpitalu, że jestem
bezpieczna i nikt nie zrobi mi więcej krzywdy. Potem pyta jak się nazywam, ale
z moich ust wychodzi tylko szloch. Głaszcze mnie jedną dłonią po ramieniu, a ja
przyklejam się do drzwi, świadomie unikając dotyku.
Zatrzymuje się i wysiada, po czym otwiera drzwi po
mojej stronie i pomaga mi wydostać się na zewnątrz. Prowadzi mnie chodnikiem w
stronę wejścia do szpitala, a ja nie oponuję, bo nie mam na to siły. Dopiero
teraz dopada mnie potworny ból i zmęczenie, z którymi nie mam siły walczyć. Kręci
mi się w głowie, a oczy zachodzą mgłą i chwilę później jest całkowicie czarno.
***
Włączam się powoli. Najpierw czucie w dłoniach,
później suchość w gardle, zapach w nozdrzach. Na samym końcu oczy. Jasne
światło mnie razi, wręcz na powrót przymykam powieki. Słyszę szepty. Znajome
głosy, palce splecione z moimi, oddech na policzku.
- Budzi się.
Głos tak dobrze mi znany, niemalże jak mój własny,
wyuczony na pamięć, zmusza mnie do ponownej próby spojrzenia w bok. Tym razem
idzie mi dużo prościej, mając motywację w postaci burzy rudych włosów.
Dostrzegam coraz więcej szczegółów: piegi na policzkach, zatroskane oczy,
rozwarte usta. Pragnę wymówić jej imię, ale moje ciało odmawia posłuszeństwa,
więc milczę zaparcie, jakby ktoś przykładał mi broń do skroni. Przesuwam wzrok
na mężczyznę stojącego obok. Potrzebuję dłuższej chwili, żeby skojarzyć go z
moim wybawcą. Zalewa mnie fala wdzięczności, ale i ona nie przemywa mojego
gardła.
- Max, kochanie… - Szept jest urwany, jakby Jenny
również miała splątane struny głosowe. Pospiesznie ściera łzy z twarzy i
powraca do mnie wzrokiem, jakby bojąc się, że zaraz ucieknę. Cierpną mi palce
od silnego uścisku, ale nie mam siły nawet na grymas niezadowolenia. – Już
wszystko dobrze, słyszysz? Już jest w porządku.
Chcę jej wierzyć. Zielone oczy, w których nigdy
nie widziałam fałszu teraz mówią mi, że Jenny wcale nie jest tak pewna swoich
słów. Ja również nie jestem w stanie przyznać jej racji, więc nawet nie próbuję
się odezwać.
Wybawca szepce coś do ucha mojej ukochanej, po czym
wychodzi z pomieszczenia, uśmiechając się do mnie łagodnie na pożegnanie. Nie
odwzajemniam tego gestu, bo jestem sparaliżowana strachem. Mam wrażenie, że
gdybym tylko się poruszyła, wszystko dookoła zniknęłoby, a ja znalazłabym się
ponownie w ciemnej piwnicy, gdzie jedynym źródłem światła są oczy oprawcy.
Chwilę później pojawia się dwóch lekarzy i
pielęgniarka. Najwyższy z nich ma nos podobny do Jimmy’ego. Drugi ma identycznie
zarysowaną szczękę. Kobieta mogłaby być równie dobrze jego żoną. Widzę w nich
wszystkich to zło, które więziło mnie w ciemnościach i ukrywam się w zielonej
przestrzeni tęczówek Jenny. Słyszę zadawane pytania, ale te giną w plątaninie
moich myśli. Nie jestem w stanie skupić się na żadnym.
- Ona musi odpocząć. Dajcie jej trochę czasu.
- Prędzej czy później rozmowa z lekarzami i
policją będzie konieczna – informuje któryś z mężczyzn. Nie podoba mi się ton
jego głosu, dlatego pozwalam sobie na zignorowanie go.
- W takim razie później – ucina Jenny, odwracając
się do nich tyłem. Siada na brzegu łóżka i przesuwa delikatnie opuszkami palców
po moim policzku. To pierwszy raz, kiedy czuję ją tak blisko od tamtej nocy,
kiedy rozstałyśmy się pod jej mieszkaniem. Spoglądam na nią uważnie i widzę jak
energia opada z niej nienaturalnie szybko. Zdaję sobie sprawę, że przy
lekarzach trzymała gardę, grała silną, bo któraś z nas zawsze musi taka być.
Teraz, kiedy w końcu zostajemy same, może sobie pozwolić, by w końcu okazać
słabość. Pozwalam jej płakać i szeptać niewyraźne słowa, głaszczę ją po głowie
i sama też ronię łzy, choć byłam pewna, że te dawno się skończyły. Przytrzymuję
ją blisko siebie, bojąc się że mogłaby odsunąć się choćby po to, by znaleźć
wygodniejszą pozycję.
Nie mam pojęcia, ile czasu leżymy splątane nogami,
jak jedno ciało rozszczepione w dwa. Żadna z nas nic nie mówi, komunikujemy się
poprzez dotyk. Przesunięcie dłoni po ramieniu to wyraźna próba sprawdzenia czy
ta chwila nie jest jedynie omamem. Opuszki palców na wargach zastępują wszelkie
niewypowiedziane troski, a przygarnięcie do siebie i szloch to najtrudniejsze
kochanie, jakie mogę sobie wyobrazić. Tracę kontakt z rzeczywistością, zupełnie
mnie ona nie interesuje.
***
Kolejny tydzień jest serią badań i zeznań. Szanse
na złamanie Jimmy’ego maleją, bo nie jestem w stanie powiedzieć im, gdzie mnie
przetrzymywał. Minęło tyle czasu, że zdążył uciec. Nie mówią mi o tym, ale
zdaję sobie z tego sprawę. Chcę, żeby go znaleźli i zniszczyli, doprowadzili do
rozpadu komórek. Chcę, żeby go rozstroili i pozostawili na pastwę losu. Chcę
mieć wpływ na jego dalsze życie, aby było paskudniejsze niż moje dziewięć dni w
piekle. I choć nie wierzę w żadnego Boga, modlę się o to, by dosięgła go
sprawiedliwość.
Siedzę w wygodnym fotelu, pokrytym czerwono-złotą narzutą,
podobną do tych, które miała w domu moja babcia. Skubię nerwowo rękawy swetra i
podkurczam palce z nadzieją, że sesja tym razem skończy się szybciej, a ja będę
mogła wrócić do domu. Mój psycholog jest niskim, siwiejącym mężczyzną
dochodzącym do pięćdziesiątki. Wygląda dużo starzej i często mówi, że to przez
pracę. Wypytuje mnie o moje sny, wspomnienia, odczucia, o strach, o nienawiść,
o złość. A ja zawsze odpowiadam w ten sam sposób, jak gdybym miała w zanadrzu
tylko tę mantrę i nic innego.
- Nie ma we mnie nic, prócz chęci zapomnienia o
tym.
Kłamię i wiem, że pan Irwing doskonale zdaje sobie
z tego sprawę. To popycha go do kolejnych pytań. Snuje swoje teorie na temat
mojego wyparcia, uważa że to system obronny, który na dłuższą metę niestety mi
nie pomoże. W końcu będę musiała zmierzyć się z rzeczywistością i zauważyć, jak
wiele jest we mnie emocji, które nie mają nic wspólnego z zapomnieniem.
- Mam dla pani zadanie – stwierdza, uśmiechając
się łagodnie. Przesuwa dłonią po kancie spodni i skupia wzrok na mojej twarzy. –
Chciałbym, aby napisała pani list do Jimmy’ego. Nie będę sugerował, co powinno
się w nim znaleźć. Chcę jednak, żeby pani nie myślała przy tym zbyt wiele.
Niech się dzieje, co chce, a słowa płyną własnym rytmem.
Rozstajemy się, a ja nie mogę myśleć o niczym poza
otrzymaną próbą. Nie chcę marnować wkładu na choćby jedno słowo, które miałoby
być skierowane do mojego osobistego diabła. Dlaczego mam pisać do kogoś, kto
mnie zniszczył? Czy tacy (nie)ludzie wciąż zasługują na to, by o nich pamiętać
i odnosić się do nich jakkolwiek? Gardzę tym zadaniem, a mimo to czuję
nadmierną potrzebę wyrzucenia z siebie nadmiaru emocji, który mnie tłamsi.
Wchodzę do mieszkania, skopuję z nóg buty i udaję
się do gabinetu. Zwyczajowy porządek zastępuje wszechobecny bałagan. Nie widzę
powodu, dla którego miałabym pozbywać się pustych butelek, opakowań po pizzy
czy rolek po zużytym papierze toaletowym. Przekopuję się przez mój własny chlew
i siadam na krześle obrotowym. Spoglądam dookoła na sprzęty fotograficzne,
które jeszcze nie tak dawno były moją ostoją. Teraz samo patrzenie na nie
wprawia mnie w gorszy nastrój. Zepsułam się jak klatki filmu wystawione na światło.
Jestem już bezużyteczna.
Wyjmuję notes i długopis, po czym spoglądam na
własne ręce w oczekiwaniu aż te same zaczną tworzyć bez potrzeby mieszania mnie
w ten proces. Chcę uniknąć kontaktu ze złem nawet w formie pisanej, mimo że
zdaję sobie sprawę iż głupotą jest wierzyć, że wypłynie z kartki papieru i
zaatakuje mnie.
Biorę głęboki oddech. Nie udaje mi się uspokoić,
ale przynajmniej znajduję w sobie wystarczająco wiele odwagi, by zabrać się za
zadanie. Nie mam zamiaru przekładać tego na później ani wymigiwać się temu.
Jest tu i teraz, mogę to zrobić.
Niszczycielu,
Ten
list jest tylko i wyłącznie formą nienawiści. Nie ma we mnie nawet grama
zrozumienia dla twojego działania. To, co zrobiłeś pozbawiło mnie godności,
dumy, otwartości umysłu. Teraz jestem zamknięta w niewielkiej klatce, mniejszej
nawet od pomieszczenia, w którym mnie przetrzymywałeś. Obdarłeś mnie z
człowieczeństwa. Widzę w tobie zło. Widzę w tobie diabła. Widzę w tobie koniec
świata. Jesteś ciemnością. Nie tą uwielbianą przez miliony; nie jesteś nocą ani
przygaszonym światłem w pokoju. Jesteś ciemnością na dnie studni, jesteś
ciemnością w kopalni, jesteś ciemnością w świecie Hadesa, gdzie Cerber o trzech
głowach liże z radością palce swojemu najgorszemu, swojemu wysłannikowi. Czy
zagarniając moją wolność, niszcząc ją, miałeś świadomość, że ludzki umysł jest
podatny na stres? Czy przewidziałeś, że mogę uciec, a potem wciąż czuć się
uwięziona? Nie sypiam. Za bardzo się obawiam, że wiesz, gdzie mieszkam, że
znajdziesz mnie i przywłaszczysz sobie na nowo. Życzę tobie wszystkiego, co
najgorsze. I choć z natury nie jestem mściwa, chciałabym żeby bolało cię całe
ciało. Chciałabym, żeby bolało cię życie. Żeby bolało cię samo istnienie. Zgiń
mi, zgnij, skończ się.
PS Nie widzę powodu, dla
którego powinnam okazywać tobie szacunek dużą literą.
Z nienawiścią,
Max
Tak, jestem frajerem i dodaję rozdział po czterech miesiącach.
I do tego jeszcze taki, za którego mam ochotę się wychłostać.
Zróbcie to Wy.