Jego dłonie znają moje ciało. Jego usta znają moje ciało. Zna mnie. Wie,
gdzie się kończę, a gdzie zaczynam. Wie, że mam znamię za uchem i bliznę nad
biodrem. Wie, że mój brzuch pokryty jest zasinieniami, których to on jest
sprawcą. Wie, że opuchnięte usta, rana na szyi i sklejone od krwi włosy są
tylko i wyłącznie jego.
- Jesteś moją własnością – mówi do mnie,
podtrzymując za brodę. Wodzi wzrokiem po piersiach. Pożera mnie. Nie smakuje,
nie zachowuje umiaru, bierze w całości, jednym haustem wlewając w siebie całą
mnie.
- Mam władzę – szepce, obejmując mnie w pasie i
przyciskając do ściany. I znów nie ma mnie w sobie. Jak łatwo można kogoś
wyrwać i porzucić obok, mimo że ciało wciąż trzymane jest w silnych ramionach?
Poniewierana powłoka jest krucha, ale zdolna wytrzymać każdą torturę. Chcę,
żeby to się skończyło. Teraz. Już.
Cierpię. Bez przerwy. Z każdą kolejną sekundą mam
w sobie coraz więcej bólu. I choć proszę, błagam, klęczę przed nim i płaczę,
patrząc mu prosto w oczy, on jest obojętny względem mojego czucia. To
nie jest sprawiedliwe, słyszę w swojej głowie głos Jenny i staram się
znaleźć w nim ukojenie, ale to nie przychodzi. Zabrał mi to. Zabrał mój spokój,
który mi dawała i teraz go nie ma. Jestem sama. Jestem ja, a dookoła, z każdej
możliwej strony przychodzi ta bestia i rozrywa mnie na kawałki swoimi dłońmi,
ustami, swoją męskością i władzą.
- Przestań się szarpać – warczy na mnie, krępując
nadgarstki. Wiszę. Nade mną jest hak, a ja jestem na nim, moje ręce przestają
już mieć siłę, by mnie utrzymywać. Wyrwij je. Teraz. Po prostu zrób to, nie
może przecież boleć bardziej niż dotychczas. – Zerżnę Cię na wszystkie znane mi
sposoby.
Jednak może boleć bardziej, intensywniej. On może
być głębiej. Ja niżej. Ja mniej. Aż w końcu nie ma mnie wcale. Ma władzę.
Dokładnie tak jak mówił. Jestem jego, złamana w siedmiu miejscach, trzy razy w
umyśle. Skończ to. Zabij mnie.
- Boli mnie – charczę z ledwością, opluwając krwią
podbródek i piersi. Nie reaguje. Pochyla się i smakuje, co mam w środku,
oblizuje palce, a ja tylko patrzę, patrzę, patrzę. – Wypuść mnie.
Kolejna próba bez odzewu. Jest głuchy na wszelkie
błagania, a ja niezdolna do niczego więcej. Rżnie mnie więc. Ostro, bez
przerwy, a kiedy dochodzi we mnie, leży przede mną i wpatruje się w moje nagie,
brudne i posiniaczone ciało. Widzę w jego oczach, że wciąż mnie pragnie. Z każdą
kolejną raną coraz bardziej. Zepsuł mnie.
- Jimmy, proszę Cię. Już dość. Ja nie mogę, nie
dam rady. Jimmy? Jimmy, kurwa mać, spójrz na mnie! – Śpi. Mój krzyk nie znaczy
nic w obliczu jego spokoju, przymkniętych powiek, piersi unoszącej się i opadającej w rytmie
wyrównanego oddechu. Ja dyszę ciężko, stopy opierając na jakiejś skrzyni, do
której ledwo dosięgam. Czuję drzazgi wchodzące pod skórę i jak podbicie w końcu
również nie ma siły, by radzić sobie z ogromem cierpienia, jakie ten bydlak na
mnie zrzucił.
Poddaję się. Spuszczam głowę i wiszę. Wyłączam
się. Nie ma mnie. On wygrał, a ja przestaję istnieć. Ginę po dziewięciu dniach
ciągłych tortur, jego we mnie, jego wszędzie.
Budzę się na ziemi. Jego nie ma, a ja mam na sobie
jego podartą koszulkę i zakrwawione majtki, których nigdy wcześniej nie
widziałam. Nie są moje. Rozglądam się dookoła, ale nic się nie zmienia. Te same
kartony, te same skrzynie, ten sam brud i ciemność, którą zastałam przed ponad
tygodniem. Strach się wzmógł, obrzydzenie do niego również. Wiem, że jestem już
skończona, ale jednocześnie nie mogę taka być. Nie ma we mnie więcej siły niż
kilka godzin temu, natomiast jest złość, wściekłość, furia. Chęć zabicia tej
kreatury.
Nie wiem, co się ze mną dzieje. Wyobrażam sobie,
że zatapiam nóż w jego piersi, że strzelam do niego albo wysadzam go w
powietrze. Tutaj nie ma ostrych narzędzi, nie ma pistoletu, granatu, nie ma
broni, którą mogłabym się go pozbyć. Zaczynam przeszukiwać kartony, ale w nich
są tylko stare ubrania i fotografie. Nie są jego. Zaczynają drżeć mi dłonie, kiedy
znajduję własną twarz na jednej z nich. Policzki znów mam mokre od łez, ale nie
przestaję przekopywać się przez kolejne sterty rzeczy. Mój wzrok zatrzymuje się
na skrzyni, o którą wcześniej opierałam stopy. Bezwiednie przesuwam po nich
palcami, sycząc z bólu.
W środku nic nie ma, ale nie zważam na to. Chcę to
zniszczyć. Chcę stąd wyjść. Gołe ręce służą mi za narzędzie przy łamaniu
kolejnych desek. Czuję drzazgi i łamiące się paznokcie, krew na knykciach. W
końcu jednak trzymam w dłoni zaostrzony kawałek drewna i przypatruję mu się.
Nie tracę głowy. W tej jednej chwili panuję nad sobą na tyle, by wszystko po
sobie posprzątać i zachować pozory. Kładę się na materacu, pod sobą wciąż
trzymając synonim mojej ucieczki. Zamykam oczy.
Kocham
Cię, Max. Zrobiłam Ci kanapkę z serem.
Kocham
Cię, Max. Nie zapomnij zadzwonić do hydraulika.
Kocham
Cię, Max. Odgrzej sobie ryż.
Kocham
Cię, Max. Wspominałam, że jesteś najwspanialsza na całym świecie?
Kocham
Cię, Max. Musisz przestać wiercić się w nocy, mam siniaka na udzie.
Kocham
Cię, Max. To był najlepszy wieczór w moim życiu.
Kocham
Cię, Max. Pamiętaj o wizycie u dentysty.
Siedem samoprzylepnych, żółtych karteczek na
lodówce tygodniowo. Każda wywołująca szeroki uśmiech. Chcę do tego wrócić. Chcę
moje szczęśliwe siedem, ich właścicielkę, jej ramiona, jej ciepłe, miękkie
wargi i cały spokój, który może mi dać w kilku słowach. Pożądam ukojenia w jakimkolwiek
wydaniu. Daj mi. Daj mi. Daj mi.
Przerwanie ciszy. Unoszę powieki i widzę jak
bestia schodzi po schodach. Zaciskam mocniej dłoń na broni. Chowam ją za sobą,
wstając z miejsca. Nogi z ledwością mnie utrzymują. Widzi moją słabość, nie
kłopocze się z zamknięciem drzwi. Jestem mu wdzięczna z całej tej nienawiści.
Uśmiecha się do mnie łagodnie, przeczesując swoje włosy.
- Wyspałaś się? – pyta, brzmiąc jakby faktycznie
go do interesowało. Widzę, że ma wzwód i wszystko, co zjadłam poprzedniego dnia
podchodzi mi do gardła, w którym już przecież trzymam ze strachu swoje serce.
- Tak – kłamię, wiedząc dokładnie, że inna
odpowiedź go nie usatysfakcjonuje.
Mam tylko jedną szansę. Czekam aż podejdzie
bliżej. Dłonie trzyma wzdłuż ciała. Gdzie celować? Co zranić? Głowę? To
niemożliwe. Mam za słabe ręce, nie dosięgam mu nawet do szyi. Zaczynam ciężej
oddychać, a on zrzuca to na strach i ignoruje całkowicie. Napieram. Nie myślę.
Rzucam się do przodu i wbijam ostrą część w udo. Nie wchodzi gładko, ale udaje
mi się go zranić, o czym informuje mnie jego rozwścieczone warknięcie. Mam
kilka sekund, może mniej. Już chwytam się poręczy i wspinam na górę, gdy on
klnąc pod nosem, łapie mnie za kostkę. Ściąga mnie w dół, a ja wolną nogą
wciskam drewno mocniej pod skórę. Wyrywam się i biegnę. Biegnę po schodach,
biegnę po dywanie w salonie, biegnę po ulicy i nie wiem, gdzie jestem, ale byle
przed siebie, byle gdzie, jak najdalej stąd.
Nie powala na kolana, ale minęło tyle czasu, że chyba wstyd mi było nie dodać nic.